często bez oznajmienia Kazimierzowi, dokąd idzie. W reszcie pożyczył od Kazimierza pieniędzy i chodził z kwiatkiem, zatkniętym w klapę surduta.
Te wszystkie spostrzeżenia przyprowadziły Rokszyckiego do wniosku, że albo należy wywieźć ztąd wuja czem prędzej, albo, jeżeli się nie zgodzi, samemu wyjechać.
— Jutrzejszym kuryerem wyjeżdżam do Warszawy — oświadczył stanowczo. — Mam nadzieję, że wuj także, bo przecie tam muszą na niego czekać, skoro są ważne zawikłania w komitecie?
— Otóż to! rozedrzećby się trzeba na kawałki, żeby wszystkiemu podołać. I tu rozpocząłem niejedno...
— Jak wuj chce. Ja muszę wracać.
— Poczekaj... może tak za trzy dni, tobyśmy się zabrali razem?
— Niepodobieństwo.
Pan Apolinary zamyślił się chwilę nad szerokim krajem, który go powołuje i tu, i tam... Potem rzekł, jak przez sen, niby odruchowo, nie patrząc Kazimierzowi w oczy:
— Możesz mi pożyczyć jeszcze sto rubli? Dam ci czek na Warszawę.
— Nie mam już, wuju. Zaledwie mi wystarczy na hotel i podróż.
Znowu zamyślił się pan Apolinary i odezwał się głosem rzewniejszym:
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/260
Ta strona została przepisana.
— 252 —