Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/277

Ta strona została przepisana.
—   269   —

Jemu samemu bracia albo pomarli, albo się nie udali. Póki żyje, trzyma twardo w garści swój sztandar i szkatułę, ale potem?.. Bóg wszechmogący i niedołężna żona pozbawili go męskiego potomka.
Tego wieczora niepodobna było namówić Krystynę, aby się ukazała w salonie. Oświadczyła, że ją zmęczyło grzybobranie i położyła się do łóżka.
Nazajutrz rano, gdy tylko odsłoniła swe okno, ujrzała jeźdźca w części parku, nie przeznaczonej zwykle na konne harce. Śledziła przez chwilę ruchy konia, dobrze opanowane przez umiejętność zgrabnego jeźdźca. Ale gdy się zbliżył, poznała pułkownika Chmarę, przebranego po cywilnemu, i szybko cofnęła się od okna. Po dobrej godzinie, gdy już dawno zniknął jej z oczu jeździec, otworzyła okno i oparła się na parapecie. W tej chwili pułkownik ukazał się z za węgła, z książką w ręku, w postaci dystyngowanego turysty. Niepodobna było z nim się nie przywitać.
Zasypał zaraz panią Krystynę propozycyami:
— Przywiózł ja trębacza sławnego. Chcesz kuzynka posłuchać — a?
— Za nic w świecie.
— A wierzchem nie pojedziesz kuzynka — a?
— Nie jeżdżę już konno.
Un tour de parc au moins?