— Syn Franciszka? — badał dalej dobrotliwy olbrzym.
Pan Apolinary potwierdził znowu i patrzył, tracąc swą przyrodzoną fantazyę pod wpływem ciekawości i magnetycznego spokoju, bijącego od ogromnej postaci gościa.
— Poznać to mnie nie możesz, kochany...
Budzisz żachnął się trochę na taką poufałość, pierś wydął, a twarz pochylił, uwydatniając skupienie myśli przez fałd podbródka. Jakiś zapomniany kolega szkolny, czy co? I rzekł po chwili:
— Ale z kimże nareszcie mam zaszczyt?
— Jestem Hieronim Budzisz.
— Budzisz?! — A tak, kochany. Z linii litewskiej, syn także Hieronima, wnuk Michała. W ypadasz mnie stryjecznym wnukiem.
Teraz dopiero pan Apolinary roztajał i postąpił żwawo ku krewnemu, natężając instynktowo mięśnie, aby sprostać uściskom olbrzyma. Ale stryjeczny dziad objął lekuchno wnuka i przychylił delikatnie szorstką twarz do pocałunku.
Apolinary usadowił Hieronima na fotelu. Dwa dojrzałe owoce szczepu Budziszów herbu Paparona oglądały się nawzajem, radując oczy rozdwojonym z jednego pnia rozkwitem.
To mieszkasz, dobrodzieju mój, w Wyszonach?
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/28
Ta strona została przepisana.
— 20 —