— Do dworu. Nie znam Ponikszty. Gdzie ksiądz profesor mieszka?
— Zaraz. Macie jaką podwodę, rzeczy?
— Sidorkiewicz czeka pode dworem.
— Trzeba do Piotra... Pięknie mi wyglądasz, Krysiu: gorąco i szlachetnie, po dawnemu.
Krystyna spojrzała prosto w oczy księdza, z zaufaniem córki do ojca.
— Szkoda, że nie uprzedziłaś mnie listem. No, wszystko jedno. Trzeba do Piotra... A pan Eustachy wie o twym wyjeździe?
— Broń Boże! — zawołała Krystyna — nawet zmyliłyśmy drogę, jadąc niby na kolej.
— Ach tak?... — zamyślił się ksiądz — więc niby ucieczka?... Pogadamy w domu. Musicie panie być bardzo zmęczone — sześć mil drogi z okładem.
— Pewno z dziesięć! — odezwała się panna Karolina z krótkiem westchnieniem, jaby zrzucając z ramion ciężar podróży.
— Więc proszę za mną.
Wymieniając uśmiechy zakłopotane i serdeczne, poszli aleją, potem gęsiego, z księdzem na czele, przebijali się przez gąszcz wązką ścieżką, aż doszli do domku, gdzie przed progiem stał Piotr, z rękoma załamanemi na okrągłym żołądku. Usłyszał w parku niespodziewane gwary i wyjrzał z kuchni, żeby
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/295
Ta strona została przepisana.
— 287 —