— Rzeczywiście bardzobym ciekaw był go poznać.
— To może wkrótce nastąpić.
— Jakim sposobem?
— Pan Rokszycki obiecał powrócić w te strony. Może zajedzie i do Ponikszty.
— Czyż zna już miejsce twego pobytu?
— Napisałam do niego, że tu mieszkam...
Zarumieniła się mocno, najprzód, że był to jedyny jej czyn znaczniejszy tutaj, o którym donosiła mistrzowi dopiero po wykonaniu; następnie — poczuła się niby do zdrady tej samotności, niby do lekkiego ubliżenia księdzu Antoniemu, że jej do szczęścia nie wystarcza.
Powracali z dalszej przechadzki, brzegiem jeziora, we dwoje, gdyż panna Karolina wypraszała coraz częściej spoczynek dla swych nóg zmęczonych; używała ich już prawie wyłącznie na krótką wędrówkę do kościoła. Dzień był bez pozłoty słonecznej, mgławy, choć przezroczysty — alabastrowy. Wyblakły brzeg łąki przechodził nieznacznie w wodę jeziora, był jakby nadsztukowany pomostami zielono-żółtej trawy, którą obciążały żerdzie i kamienie. Ostra, osobliwa woń »roszeńca«, czyli lnu moczonego, nasycała powietrze.
— Jeżeli tu przyjedzie — rzekł ksiądz Antoni — napatrzy się dowoli, jak wygląda nasz roszeniec.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/309
Ta strona została przepisana.
— 301 —