— Jak się macie, Jurku?
W pas się pokłonił:
— Jak stary, jasna grabini. Przyszli my tutaj z książęty na złoty kaczek, bo ich tam żywe piekło za jeziorem, na łąkach.
— To i książęta tutaj? — Przystanęli my w karczmie, bo pora na zlot to kiedy ledwie dnieje, albo kiedy już zmrok pada. Na ranny ciąg nie pośpieli, choć nocą wyjechali. Wiadomo, droga daleka.
— Taka podróż po nocy dla głupiej kaczki? — rzekła Krystyna nadąsana z powodu wiadomości o przyjeździe Zasławskich do Ponikszty.
— Kaczka na ciągu nie głupia, panieńku ty mój; nie ta już ona, która na święty Jan, główkę wysunewszy, pły-ynie... — naśladował Jurko z powodzeniem płynącą kaczkę. — Wiadomo — durna. Teraz jej pod niebem szukać trzeba, póki najdziesz, a celując, sążeń poprzód dzioba założyć, kiedy to śmiga z daleka — szu-szu-szu szu. — A już kiedy zwali się z powietrza, tak czarną tęczą, i chlapnie na wodę, albo na łąkę rozczapierzywszy się, jak siodło. Satysfakcya!
Oklapłym jakimś ruchem przykucnął i rozpostarł palce obu rąk, raczej do chudej żaby, niż do kaczki podobny. Uśmiechał się przy-
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/313
Ta strona została przepisana.
— 305 —