biegach i niepewnościach, Kazimierzowi uczyniło się nagle jasno w głowie: musi znowu jechać na Litwę.
Więc, gdy go pan Apolinary szukał w Warszawie, Kazimierz już był w Wilnie.
Pierwszym znajomym, którego spotkał, był Wiktor Hylzen, człowiek instynktowo przyjazny. Ucieszyli się obaj ze spotkania, po chwili jednak Rokszycki zauważył, że Hylzen jest smutny i roztargniony. Znając go mało, nie chciał wypytywać i miejsce nie było po temu, gdyż spotkali się w tłumie i w foyer teatru. Rozmawiali więc obojętnie o sztuce, której pierwszy akt właśnie się skończył. Sztukę tę znał Kazimierz ze sceny warszawskiej, a Hylzen wyznał, że widzi ją tutaj po raz trzeci i przyszedł dzisiaj tylko dla popierania zacnych usiłowań dyrekcyi teatru polskiego.
Dano znać dzwonkiem o końcu antraktu, ale Hylzen ociągał się z powrotem do sali. Poprosił owszem o szklankę limonady przy bufecie i ożywił się właśnie po rozpłynięciu się tłumu.
— Widzi pan — rzekł do Rokszyckiego — my tu mamy wszystko do rozpoczęcia na nowo, jakbyśmy się obudzili ze snu tyfusowego. A trochę dopiero sił odzyskaliśmy po kordyałach, które nam dano: tolerancyi religijnej i konstytucyi.
— Cóż, kiedy i te kordyały wietrzeją, albo,
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/328
Ta strona została przepisana.
— 320 —