Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/336

Ta strona została przepisana.
—   328   —

mocno niepokojące wieści; co gorsza, nikt nie mógł dokładnie powiedzieć, gdzie się znajduje Krystyna. Chodząc po mieście, popadał w gorączkę, zamyślał o jakiejś depeszy do Sidorkiewicza — — nie dojdzie; do księżnej Zasławskiej — — niepodobieństwo; do Hieronima Budzisza? Cóż znowu!
Szybko przebiegał ulice, jakby się śpieszył, ale właściwie nie wiedział już, dokąd pójść, co począć natychmiast. Jego zabiegi około lnu wydały mu się nagle nie wartemi funta kłaków; nowi znajomi litewscy zobojętnieli, i samo Wilno obrzydło.
Co to jest?... Jakiś dom o sześciu piętrach, »drapacz gwiazd« — — a dalej ulica szeroka, tymczasowo zabrukowana, pomiędzy dwoma rzędami tych kamienic nowych, oblepionych balkonami i ohydną gipsaturą, służących właścicielom za klatki do spakowania w jak najmniejszej kubiczności powietrza jak najliczniejszych, wyzyskanych do cna lokatorów. Sztywna ta, szara, nie wileńska wcale ulica zwała się jak na żart »wielką Pohulanką«.
Wiatr tylko hulał po niej, rzadki przechodzień uciekał, zdawało się, stamtąd do bardziej swojskiego, cieplejszego wnętrza miasta. Rokszycki był tu już dawniej u handlarzy lnu, Żydów i Niemców, i ten kąt miasta zapamiętał, jako obcy noworost na czerstwej i pięknej postaci Wilna. Właziła tędy do miasta