szej rozmowie, bo nie mógł nikt inny... Opowiadała... na opak. Są kobiety, których nie warto oszczędzać, bo same nie oszczędzają ani siebie, ani innych.
Krystyna piła gniewne słowa Kazimierza z rozkoszą. Ale on się zasępił:
— Widzę, że same złe o mnie wieści tu dochodziły. Czy pani im dawała wiarę?
— Nie, panie. Ale zgadł pan, że pracowano tu usilnie, z wielu stron, aby pana... podać w wątpliwość.
— Tak — rzekł Kazimierz mocno i dumnie — ludzie podli przeszkadzają, aby przypadkiem nie stało się co dobrego na świecie.
Krystynie wyrwało się z piersi głębokie, drżące westchnienie. Czekała przez chwilę na dalszy ciąg przemowy Kazimierza, ale on zamilkł i groźnie wypatrywał przez gąszcze jakichś zaczajonych nieprzyjaciół. Spojrzał potem na twarz Krystyny rozjaśnioną, mówiącą tylko o bezwarunkowem, namiętnem zaufaniu.
— Na szczęście my... wierzymy sobie? — rzekł, biorąc za wyciągające się ku niemu dłonie Krystyny.
— Na szczęście — powtórzyła cicho.
Bezładnie powracali do wzajemnych o sobie powiadomień, przerywając ciągle wykrzyknikami, że nic nie wiedzą, a jednak o tem wszystkiem już pisali do siebie. Poczta, choćby najgorsza, nie zagubiłaby tylu listów;
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/348
Ta strona została przepisana.
— 340 —