Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/354

Ta strona została przepisana.
—   346   —

Kazimierz i Krystyna, choć weszli cicho, musieli poruszyć równowagę fal, tutaj przelewających się, gdyż ksiądz Antoni odwrócił głowę. Zaraz uczynił na sobie wielki znak krzyża i powstał. Przeszedł w milczeniu przez zakrystyę, poważnym ukłonem głowy i ręki dał znak wypraszający z kościoła i dopiero za furtą zapoznał się z Kazimierzem i przemówił do niego:
— Już od kilku dni wyglądamy tu pana. Lny już ściągają powoli z łąk i jeziora.
— Czy prawda, że ksiądz profesor chce nas dzisiaj pozbawić swego towarzystwa przy wieczerzy? To niegościnnie — rzekła Krystyna, kładąc drobną swą dłoń na czarny rękaw księdza.
Ksiądz spojrzał na nią z dziwnym uśmiechem, smutnym i przenikliwym, który wyrażał jasno powątpiewanie o jej szczerości w tej chwili; ale rzekł tylko:
— Dzisiaj muszę być u księdza dziekana. Jutro przyjdę o zwykłej godzinie.
— Można odłożyć wieczerzę u dziekana — upierała się Krystyna zapłoniona — pan Rokszycki przyjechał tylko na parę dni.
— Nie, moje dziecko; już obiecałem. A pan może na noc do altaryi? Zawsze tam lepiej będzie, niż w karczmie.
Kazimierz nie bardzo wiedział, co znaczy »altarya«.