komodą, i pociągnął za sobą Kazimierza. Wydął pierś i spojrzał na swój konterfekt wprost, okazały i zamaszysty. Potem odwrócił się trochę bokiem, przyczem zajaśniał w lustrze fragment sporej łysiny.
— Tak, obaj już postarzeliśmy.
Gdy to mówił, stosując uwagę do Hieronima, spojrzał na sąsiadujące w lustrze odbicie postaci Kazimierza Rokszyckiego. Ten stał z rękoma w kieszeniach spodni, prosty, jak trzcina, wyższy o pół głowy, a na czerwonych ustach, wśród lekkiego, jedwabnego zarostu igrał mu uśmiech pogodnie wyzywający.
— Nie plącz mi się tutaj, smyku! — zawołał Budzisz, dając przyjaznego szturchańca w bok Rokszyckiemu.
Kazimierz przegiął się i odskoczył elastycznie.
— Porównywałem, o ile wuj podobny do tego litewskiego smoka. Ani trochę. Wuj jest dużo misterniejszego rysunku, wygląda młodziej i tak coś, coś...
— No, no! dosyć! schowaj swoje komplimenty. A teraz ruszaj sobie, gdzie chcesz, a ja się zdrzemnę, aby świeżej wyglądać przy kolacyi. Będziemy z damą, pamiętasz?
Wieczorem, w osobnym pokoju restauracyi, siedzieli już pospołu dwaj Budziszowie, po wódce przegryzając litewską, smakowitą, pachnącą jałowcem wędlinę, gdy weszli ra-
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/36
Ta strona została przepisana.
— 28 —