— I o tem już myślałem — rzekł Kazimierz głosem głębokim.
— Ja także! — odpowiedział ksiądz żywo i tak silnie, że Rokszycki poczuł krew w skroniach, jednak nie spuszczał oczu z księdza, który teraz dłoń do niego wyciągnął.
— Od tygodni rozmyślam nad waszymi losami, pana i Krystyny.
Rokszyckiemu wstrząsnął rękę dreszcz, który aby pokryć, tak silnie ścisnął dłoń księdza, aż ten zawołał:
— Oj, nie rozmiażdż mi palców, panie Kazimierzu! Rozumiem i bez tego.
Ten szczegół rozwiązał język do radośniejszej wymiany myśli. Rokszycki już teraz chciał mówić, musiał dogadać się.
— Więc i pani Krystyna mówiła coś księdzu?...
— Nie mówiła nic właśnie, a raczej tyle, że zgadnąć nie trudno. Dość na was spojrzeć... Ją znam, a pana przeczuwam; sądzę, że się nie mylę. Jesteście oboje dobrem ziarnem Różem, a przecie i dziećmi swojej epoki...
— To znaczy?... Niech ksiądz profesor powie wyraźnie!
I do tego obcego człowieka nachylił się gwałtownie, pocałował go z rozpędu w ramię. Ksiądz również serdeczny oddał mu pocałunek na rozpalonej skroni.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/364
Ta strona została przepisana.
— 356 —