— Ależ naturalnie.
— No, i bardzo silne ręce — dodał ksiądz z uśmiechem. — A Krystyna ma także duży kawał ziemi, mocno obciążony, od czego znowu ręce...
— Tak, to musi się wyrobić — rzekł Kazimierz głosem niby nakazującym, niepomnym już powątpiewania.
Szedł przez chwilę, milcząc, przeszywając radośnie natchnionym wzrokiem krainę świeżą, obmytą niedawnym deszczem, jasną w zarysach, zdrową w zapachach; stąpał po niej podbójczo jakoś i miłośnie, jak dobry ów rycerz, który przed wiekami przyszedł tu bez miecza, tylko z gorącem, czynnem sercem. Ksiądz Wyrwicz spoglądał na niego z altruistyczną tęsknotą starszego przyjaciela, rojąc już przyszłość przez innych, dla innych.
— Ten jej wart, niech idą razem...
A byli już nad jeziorem; prawie że weszli na przybrzeżne pomosty lnu, obciążonego żerdziami i kamieniami.
— Ach! to jest len?... — przemówił Kazimierz obojętnie.
— Tak, to len — odpowiedział ksiądz. — Ważna rzecz, ale przedtem mamy ważniejsze.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/366
Ta strona została przepisana.
— 358 —