rzystwie weselnem, tak licznem, że aż roiło się od mężczyzn wszelkich wieków przy bufetach, od dam po kanapach i od panien w ogrodzie.
Co dziwniejsza, że przeważna ilość gości nocowała we dworze wiszuńskim, obszernym, lecz uszczuplonym z powodu prowizorycznego urządzenia kilku pokojów na bawialne. Tylko już młodzież męska szła spać pokotem do »odryny«, na siano, kąpała się w jeziorze, a stroiła się w stojącej nad jeziorem łaźni, urządzonej obecnie na zbiorową ubieralnię.
Nad tłumem mężczyzn ukazywał się ciągle pan Hieronim Budzisz, niby konno, pragnący gościom nieba przychylić. Faktyczne obowiązki gospodarza pełnili z zapałem panowie Gotard i Apolinary. W gronie dam pani Hieronimowa nikomu nie dawała się wyprzedzić wymową, a jej strój staranniejszy, niż zwykle, i uczesanie świąteczne odnowiły jej ciężką postać do niepoznania. Dość ozdobnie uosobiała matronę.
— Znaczna to szlachta u was Kurko-Ciecierowicze? — pytał Apolinary Gotarda.
— Słyszałeś przecie: z bałwanami litewskimi za pan brat — odpowiedział Gotard.
Rokszycki rozmawiał z Aldoną we drzwiach, otwartych na ogród.
Była to taka rozmowa dwojga ludzi, którzy mają między sobą nienazwane obra-
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/374
Ta strona została przepisana.
— 366 —