— Tak, tu ładniej — odpowiedział obojętnie.
— A pan zna wiłkomierskie strony?
— Nie znam, pani.
— To jakże może pan wiedzieć, że tu ładniej?
— Nie przypuszczam, aby gdzie kraj mógł być milszy — rzekł Kazimierz z przekonaniem.
— Tak pan nasz kraj polubił?
— Czy to panią dziwi?
— Sądziłam, że pan stąd uciekał?
— Widzi pani, że powróciłem, i to zdaleka.
— Ach, to przypadek! to zapewne interesy fabryczne? Dla nasby pan z tak daleka nie przybył — uśmiechała się Aldona przenikliwie i dowcipnie.
Rokszycki ani myślał dać się pociągnąć za język, albo skonfundować. Obrał ton niby urażony:
— Otrzymałem aż dwa zaproszenia, więc sądzę, że mój przyjazd był... przewidziany?
— Ach, panie Rokszycki! — dała się złapać chwilowo Aldona — wszak zapraszaliśmy serdecznie; ja sama przypominałam...
— A zatem... jestem — dodał Kazimierz już wesoło.
Teraz dopiero zauważyła panna Budziszówna, że Rokszycki igra sobie z nią w tej szermierce, i trochę się nadąsała:
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/376
Ta strona została przepisana.
— 368 —