Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/389

Ta strona została przepisana.
—   381   —

— Nie, panie. Nie tańcowałam od... od bardzo dawna... i dzisiaj nie rozpocznę. Ale może pan?...
— Ja z innemi?!... Nie.
Popatrzyli przez pewien czas na wirujące po salonie pary, posuwając się wolno wzdłuż ściany ku drzwiom otwartym na ogród. Wesoło tu, prawie szczęśliwie było w gwarnym dworze, ale poza nim dopiero zaczynał się ich świat.
Ich świat wydał im się zrazu oślepiającym przez mrok, który ich zaskoczył, gdy, lekko niesieni półświadomą zgodą, opuścili jasny salon, zeszli z kilku schodów i stanęli pośród nocy, drżącej tajemnicą. Powoli jasność inna, niezmiernie luba, wstępowała w ich oczy, i poznali, że są na szczycie góry, porośniętej wielkiemi kępami cieniów, a dalej w mlecznym szafirze, niżej w stalowem zwierciedle jeziora — panuje księżyc.
Przepadała muzyka ziemska, gadały liście coraz wyraźniej i składniej, ciągnęła Świtezianka w bezmiar błękitniejący. Podali sobie ręce i szli przed siebie, gdzie oczy niosły.
Ani słowa... Nie trzeba płoszyć nocy, gdy czyni swe czary...
Nabierając marzeń ze srebrnego kraju, przekazywali je sobie co chwila w krótkich błyskach spojrzeń, muzykalnie, zgodnie, jak prym i wtór, i nie mogli wyrazić lepiej tego,