świadczeńszy, jako mężczyzna i nie byle jaki, starszy zresztą o jakie lat ośm, odgadywał łatwo, że się podoba Aldonie, że ona naiwna — to dobrze — i trochę prowincyonalna — to gorzej. A dalej... jak każda dusza cudza, zwłaszcza panieńska, uwięziona w gorsecie konwencyonalności — nieskończoność zagadnień. Ale przypatrywał się jej przyjemnie: była zajmująca.
— Kiedy kuzyn poznajomi się z naszym ludem w Wiszunach — mówiła do Apolinarego — to i odrazu zmiarkuje, jaka w nim jest siła żywotna i popęd do kultury. Wszak kuzyn i w Królestwie przedstawia stronnictwo przyjaciół ludu?
— Tak, kuzynko miła. Działało się tam trochę, a już na lud specyalnie.
— Ach! na lud działają panowie? My tu z ludem pracujemy, my chcemy zespolenia z ludem.
— Jest duża różnica, kuzynko. Tam zespolenie wynika naturalnie z tego, że jesteśmy jednej rasy, mówimy tym samym językiem. A tu ostatecznie — obcoplemieńcy.
— Ach! jak można tak mówić, kuzynie?! My tu przecie wyrośliśmy z jednej gleby.
— Ale nie z miejscowej kultury — wtrącił Rokszycki.
Aldona spojrzała na niego prawie przez ramię i rzekła zimno:
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/39
Ta strona została przepisana.
— 31 —