— Pani... jedyna! — rzekł Kazimierz szeptem, pochylony blizko nad twarzą Krzystyny.
Chwyciła silną ręką jego ogarniające, przemożne ramię.
— Kochasz? kochasz na życie? na zawsze.
— Kocham cię, i niech mnie Bóg...
Domówili przysięgi złączonemi ustami i stali tak, jak posąg na krawędzi ziemi, od nieba splecionym kształtem odcięty.
Zdawało się jednak, że ktoś idzie od strony dworu... Oderwali usta oniemiałe, spragnione... Stały od nich opodal dwa cienie, trudne do rozpoznaniu na tle czerwonego światła, bijącego od okien dworu.
Kazimierz i Krystyna odsunęli się od siebie, a w tej chwili i dwie ciemne postacie zawróciły napowrót do dworu. — Mężczyźni — jeden z nich ogromny — to Hieronim Budzisz — ale kto drugi?
Odezwała się Krystyna:
— Jednak to szaleństwo, żeśmy tu na miejscu tak oświetlonem...
Oczy jej, pełne jeszcze rozkoszy, wpatrzone w ukochanego, przeczyly wyraźnie rozsądnym słowom.
— Chcesz? — zawołał Kazimierz — wejdziemy razem do salonu i ogłosimy wszystkim nasze zaręczyny? Moje ty najświętsze! moje najmiłościwsze! moje...
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/391
Ta strona została przepisana.
— 383 —