— Dobrze. — — Poczekaj — — tak jednak nie można.
Gdy się namyślali, co począć ze swoim skarbem, czy kłopotem, z tryumfem, czy zdrożnością, ujrzeli postać jedną tym razem, wielką, dążącą do nich. Pan Hieronim sam, we fraku, niósł w ręku jasny płaszcz damski.
— A pani-ż ty moja! wszak to koniec września, i Litwa tu, nie Włochy! Wietrzyk chwyci — i bieda gotowa.
Okrył Krystynę płaszczem, z którego luźnej piramidy jej głowa tylko wyglądała jak odłam grecki wotywnego posągu.
Wdzięczne oczy skierowała na Hieronima:
— Dziękuję. Pan zawsze dobry był dla mnie.
— Ot wielka łaska! — — A daruj, że powiem, panie Kazimierzu: trzeba ostrożniej względem damy tak delikatnej.
Kazimierz dawał się strofować, uznając słuszność wymówki i najlepsze chęci mówiącego. Ale Krystyna zapytała:
— Kto to z panem był drugi przed chwilą?
— Z panem Eustachym wyszliśmy do ogrodu, zmiarkowali, że chłodno, to i zawrócili.
— A widzieliście nas?
Pan Hieronim oczy wzniósł na księżyc, zafrasowane i marzące, jak twarz tego niebieskiego świadka.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/392
Ta strona została przepisana.
— 384 —