nował gwar i tłum, wzmagający się aż do pierwszej zbiorowej uczty, podczas której posadzono panią Krystynę przy gospodarzu domu, a Rokszyckiego gdzieindziej.
Chociaż Kazimierz nie był ani podejrzliwy, ani przeczulony, jednak od dzisiejszego spotkania Krystyny walczył z ponuremi, natrętnemi myślami. Najprzód dlatego, że człowiek, który się napije rozkoszy niepodzielnej, odtrąca radość mdłą i połowiczną, woła o tamtą, niezapomnianą. A także miłość młoda jest wymagająca. A wreszcie świat nie jest urządzony na mieszkanie wielkiej miłości.
Przybywała do tych rozmyślań troska o sprawy materyalne, zapomniana wczoraj, pogardzona wogóle, lecz dzisiaj, w jasnem świetle dnia, drażniąca. Jeżeli ona nie ma nic, a ja mam kredyt na przędzalnię w Królestwie, której tam stawiać już nie będę, to razem mamy — ile?... Stało się i być inaczej nie może. Ale życie nie będzie przechadzką po lasach i parkach przy księżycu...
Krystyna patrzyła zdaleka na zaćmienia, przeciągające przez twarz ukochanego, a choć uśmiech jej wywoływał odwet promienny w oczach Kazimierza, zasępiała się czasem i ona od pokrewnych i jeszcze innych myśli.
Dopiero około czwartej po południu Krystyna wyrwała się stanowczo z towarzystwa i rzekła do Kazimierza:
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/397
Ta strona została przepisana.
— 389 —