się, przez kilkanaście par skrzydeł u pasa. Chylrem myśliwskiem okiem dawno już rozpoznał Kazimierza i Krystynę i tem bardziej stroił się w swój wdzięk osobliwy: wyciągał szyję i nos wietrzący, pochylał grzbiet i wyrzucał nogi nieludzką jakąś metodą, zastosowaną do łowczej chybkości.
— Upadam do nóg jasnych państwa — rozpoczął pierwszy rozmowę, wróżąc sobie z uśmiechów, że oboje mu radzi — ot, z garści prochu i funta śrutu, co dali, jaką gromadę na kuchnię niosę. Dubelty ważne, oblane, samo to masło...
Z lubością połykając ślinę, ważył w ręku obżarte, do łódek podobne ciałka dubeltów, z których tłuszcz jesienny rzeczywiście ociekał i mazał się z krwią na czarno-brunalnych piórach.
— A to co? — zapytał Kazimierz, biorąc za większego ptaka, jasno-pstrokatego, z białymi końcami skrzydeł.
— Widno, panicz nie z naszych stron. Pardwa to jest — i u nas już rzadka. Ot, patrzaj pan, od cieciorki jaśniejsza i bardziej ryża. A ten, z wielkim ryżym chwostem, to kogut od jej, gargatun. Kiedy stado zerwie się, on zawsze naprzód — gar-gar-gar, — a samki za nim. Taki on frant!
Kazimierz rozpatrywał uważnie piękne upierzenie pardw, litewskich bażantów.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/404
Ta strona została przepisana.
— 396 —