Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/411

Ta strona została przepisana.
—   403   —

— Zaręczeni są; to słyszałem.
— Od nich samych?
— Choćby i od nich.
— Dlaczegóż nie gadasz, dobrodzieju mój?
— No, nie prosili.
— No... nie prosili, ale powiedzieli. My, jako krewni i przyjaciele, musimy trochę myśleć za nich, bo to młode waryaty...
— Rób, jak chcesz, kochany. Mnie zdaje się, że oni sami sobie poradzą.
— Tak się to mówi: sami poradzą! Ja już dawno radziłem Kaziowi... tylko w ostatnich dniach mało z nim rozmawiałem, bo ileż tu mieliśmy ważnych spraw innych! We wszystkiem, ile mogłem, czynny byłem sercem i ręką.
— Ot, za serce to dziękuję, bracie Apolinary.
Uścisnęli się krewni po raz setny.
Do zupełnego rozpłynięcia się zjazdu w Wiszunach, codzień topniejącego, do ostatnich trzech gości przy stole oprócz domowników, dotrwał pan Apolinary, humorem i przemyślną wymową promienny. Podbijał wszystkie serca, zgarniał i prowadził nieznacznie do swoich celów.
Gdy zabrakło Chmary do porozumiewania się na wyżynach myśli polskiej, Miłaknisów do polonizowania, Ciecierowicza do konferowania o szacownych starożytnościach, pozo-