Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/417

Ta strona została przepisana.
—   409   —

jeszcze dwa, rozdaliśmy kilka darmo, dalej tymczasem nic! Haniebna ospałość tutejszego społeczeństwa! Budzisz zamrugał powiekami, podzielając wstyd... za Wilno.
— Może dzisiaj jeszcze rozkupią? — rzekł nieśmiało.
— A jabym na pańskiem miejscu nie ryzykował, panie Apolinary. Jest jeszcze czas w dzisiejszych numerach dzienników odwołać odczyt. Jutro, w dzień zapowiedziany, już niepodobieństwo.
Budzisz westchnął. Tyle pracy napróżno, i laury, przychylone już do zerwania, uciekają w błękity... Rzekł, marząc gorzko:
— A mówiłem, panie Tytusie, że zawcześnie...
— Jakto? przecie to pana pomysł! Ja starałem się tylko grunt przygotować.
— Ale pan mnie namawiałeś...
— Ja?! Prosiłem o artykuł do dziennika, nie o odczyt. I teraz możnaby to wydrukować zamiast wypowiedzieć.
— Nie, to co innego, tu są tony, zwroty żywe... — mówił pan Apolinary żałośnie, uderzając dłonią po plice papierów, która i przy łóżku go nie opuszczała.
Zasępili się mężowie i namyślali się już tylko nad tem, jak się wycofać z honorem.
— Ogłosimy w gazecie nagłe zasłabnięcie