Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/419

Ta strona została przepisana.
—   411   —

Tam kraj... tego dobrodzieju mój.
Lud odmienny, trochę senny...
Ryby, grzyby i wędliny.

— Wędliny — palce lizać, dobrodzieju mój! Kraj bogaty. Co za belki i maszty po lasach! — Lud odmienny, to prawda. — — Ale jak ja tych Miłaknisów tam zażyłem, co? — — A innych? Chmara unarodowiony. — Wiszuny stają się rozsadnikiem tego, co wiecie. — — Wilno jeszcze niezupełnie, ale już, już. — Ciecierowicz, Pasterkowski, alianci, posterunki. A nowy posterunek, na którym osadziłem Kazimierza, jednego z najlepszych naszych ludzi, to jest... jednego z najzdolniejszych wykonawców moich planów! Podróżował ze mną, widział na własne oczy, słuchał własnemi uszami — i tak się zakochał w Litwie, dla której go przeznaczyłem, że — patrzcie — żeni się tam, osiada. — — Wszystko to, dobrodzieje moi, jak mnie widzicie, sam... ...
Nie było żywych słuchaczów przy panu Apolinarym, ale wymarzony powrót do słodkiej ze skojarzonymi ziomkami rozmowy już był blizki. Pociąg oddawna grzmiał przez noc i dojeżdżał już do Warszawy.
Budzisz z Wilna wysłał depeszę do łona swego komitetu, oznajmiając o przyjeździe. Mógł się nawet kogoś ze swoich spodziewać na dworcu. Jakoż nie zawiódł się. Sam hrabia Kostka powitał serdecznie pana Apolina-