— Czy są konie z Wiszun?
Milczenie przeciągłe zaległo po tem zapytaniu, rzuconem przez pana Apolinarego z tylnych schodków małego dworca kolei żelaznej. Między drewnianym budynkiem stylu urzędowego i parkanami jednej z nim maści, na zabrukowanym dziedzińczyku stało kilka furmanek, a raczej małych skrzynek, rozwartych ku górze, wypchanych sianem, zaprzężonych każda w jednego niepozornego konika, pod półobręczą »duhy«. Nie mogły to być furmanki z Wiszun, wysłane dla przewiezienia oczekiwanych gości.
— Spóźnił się zapewne furman boćwina — niecierpliwił się Apolinary.
Kazimierz Rokszycki tymczasem gwizdał, strzelając wesoło oczyma po widniejących opodal pagórkach, pokreślonych różnobarwną szachownicą zbóż, ubranych w górne i wędolne gaiki.
— Zamiast gwizdać, Kaziu, lepiejbyś za-