Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/420

Ta strona została przepisana.
—   412   —

rego na peronie; paru pomniejszych przyjaciół znalazło się też w pogotowiu do uścisku.
Szło więc do oczekującego powozu Kostki towarzystwo okazałe, zadowolone z siebie, aż tłum ruchomy pasażerów rzucał ciekawem okiem na tę grupę, miarkując, że znowu ktoś taki przyjechał, o którym niewątpliwie będzie wzmianka w jutrzejszych dziennikach.
— Jakże tam? rusza się Litwa, co? — zagadnął Kostka.
— W kilku słowach, rozumie pan, trudno... Ale dość powiedzieć tymczasem, że jeden z najwybitniejszych ludzi za Niemnem i Wilią, mój przyjaciel, Gotard Assernhof...
— Assernhof? ten stary oryginał?
— I mąż do rady jedyny. Więc dość powiedzieć, że tak się do mnie odezwał przy pożegnaniu: odnowiłeś Unię, dobrodzieju mój!
— Bagatela! ale czy naprawdę?
— Ha, sam o sobie nie śmiałbym tego twierdzić.
Zaturkotał złośliwy bruk Pragi i oniemił rozmawiających. Za chwilę, po paru zakrętach ukazała się srebrna w pogodnej nocy Wisła, a za nią koronna Warszawa.
Duma stara, niepokonana biła od murów spiętrzonych strzeliście na prawo od mostu. Szło poważne od nich memento, niby znowu ujrzana sędziwa twarz rodzicielska, przy-