jodeł stały zgęszczonym mrokiem na tle perłowego nieba. I całe to ustronie wyglądało mniejsze, niż latem, a milczało tak głucho, jakby nie chciało nic wydać ze swych wspomnień. Zbudziła je dopiero Krystyna, odzywając się do księdza Antoniego:
— Tu pierwszy raz rozmawiałam z nim...
— Tutaj?... — uśmiechnął się blado ksiądz. — Pamiętam i ja to miejsce z przed lat... No, a teraz trzeba się jakoś dowiedzieć, w której stronie dzisiaj pracuje pan Marczak.
Wyszła z chaty żona Sidorkiewicza, odziana w męski kożuch barani, i ucałowała ręce przybywających z widocznem zadowoleniem. Gdy ją spytali, gdzie mąż i ten pan przyjezdny, nie umiała dokładnie odpowiedzieć, ale po chwili namysłu rzuciła się napowrót do chaty i wyniosła z niej niebawem rożek myśliwski sygnałowy, podając go księdzu Antoniemu.
Jednak ani ksiądz, ani Krystyna nie umieli trąbić.
— Sidorkiewiczowa pewno umie?
Kobieta podniosła wstydliwie rękę do twarzy, przyczem się okazało, że ma wesołe, młode jeszcze oczy i piękne zęby, potem wzięła rożek, odwróciła się od obecnych i zatrąbiła najregularniej sygnał zborny. Po chwili takiż sygnał odpowiedział z lasu.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/430
Ta strona została przepisana.
— 322 —