Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/431

Ta strona została przepisana.
—   323   —

— Ej, niedaleko — rzekła Sidorkiewiczowa po litewsku — i pół wiorsty niema.
Zaraz ofiarowała się za przewodniczkę, i poszli we troje w las. Pytała ją Krystyna po drodze, skąd ta nauka na trąbce. Sidorkiewiczowa wstydziła się zasadniczo tego męskiego rzemiosła, nareszcie wyznała:
— Męża w lesie znaleźć czasem trzeba.
Spotkali wkrótce Marczaka, Sidorkiewicza i dwóch jeszcze ludzi z siekierami w ręku, działających na rozrzedzonym, ale starym lesie. Technik w kożuszku, z rękom a zatkniętemi w skośne kieszenie na piersiach, dreptał śpiesznie i gniewnie od drzewa do drzewa, pociągając za sobą trzech chłopów, spoconych pomimo mrozu i lekkiej roboty. Sidorkiewicz przykładał miarę do pni wskazanych, drugi pomocnik uderzał młotem siekiery w pień, a następnie ostrzem odwalał kawał kory aż do miazgi; na tej ranie podłużnej Marczak znaczył kolorową kredą liczbę; w niektórych zaś wypadkach trzeci pomocnik wielkim zamachem tępej cechy odbijał znak ja kiś tajemniczy na obnażonem miejscu pnia, który wtedy jękał głębokim, ponurym kaszlem.
Marczak nie przerwał roboty, aż dopiero gdy goście — próżniacy zbliżyli się zupełnie. Wtedy oddał ukłon i zatrzymał się, milcząc.
— Czy pozwoli nam pan trochę pochodzić za sobą?