Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/436

Ta strona została przepisana.
—   428   —

— Ej... — zawołał Marczak przeciągle, zawracając od Krystyny w las, z giestem prawej ręki jakoby przeklinającym. Ledwie, że nie splunął.
Zawrócił znowu ku niej, trochę uspokojony, i rzekł znacząco:
— Jeszcze jedno powiem: tylko dla pani. Taksuję umyślnie jak najniżej przed miejscowymi ludźmi. Tu trzeba odkradać swój własny las.
Krystyna zrozumiała i zamilkła, wdzięcznem tylko spojrzeniem dziękując przyjacielowi Kazimierza. A Marczak szedł dalej, nienawistny i gniewny, jakby chciał zniweczyć ten las, który całem sercem pragnął ocalić.