bracie, jakiej bryczki nie pogańskiej do najęcia! — zaperzył się Budzisz na dobre.
Posługacz aż ugiął się przed tą energią wymowy, ułożył jeden na drugim dwa kuferki, które trzymał dotychczas w ręku, aż oba z hukiem stoczyły się po schodkach, naprawił swą niezgrabność, zdjął czapkę, aby lepiej podrapać się w głowę, i, westchnąwszy, rzekł:
— A to ja zbiegam do »uriadnika«, ci on nie da swojej kałamaszki? Szyrooka, panie, arszyna półtora.
— A zbiegaj, dobrodzieju, zabiegaj, podbiegaj, byłeś znalazł. Rubla ci dam, jeżeli wyszukasz możliwą furmankę.
Posługacz rzeczywiście pobiegł, uginając bardzo kolana, w kierunku kilku domów, stojących dwieście kroków od stacyi.
Budzisz i Rokszycki pozostali na miejscu w oczekiwaniu i teraz dopiero spostrzegli, że przygląda im się uważnie kilku włościan miejscowych. Ciemne ich kurty z samodziału, buty do kolan, płaskie czapki, używane na całej przestrzeni ziem polskich — nie naznaczały tego gminu jakąś miejscową odrębnością etnograficzną. Ale twarzy ich niepodobna było nazwać gminnemi: tchnęły głęboką uczuciowością; śpiewało coś w tych duszach tajemniczego, a pogodny spokój, bijący z oczu, przejmował uszanowaniem.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/44
Ta strona została przepisana.
— 36 —