Budzisz zapatrzył się na te twarze i zaraził się od nich spokojem. Nie wybuchnął nawet, gdy posługacz kolejowy powrócił bezradny i oznajmił, że »uryadnik« pojechał w swej szerokiej kałamaszce na kiermasz.
— Trzeba brać, co jest — rzekł Rokszycki.
I zakrzątał się około zdobycia jakiegokolwiek wózka. Okazało się, że te, które stały na dziedzińcu, były do najęcia, a woźnice ich i właściciele od pół godziny już przypatrywali się poszukującym furmanki, nie proponując im swych usług.
Budzisz i Rokszycki obejrzeli wózki. Na jednym zmieścić się we dwóch razem z kuferkami było niepodobieństwem; postanowiono zrazu jechać osobno. Ale trzy mile drogi (jedni mówili: dwie, inni cztery) bez słodkiej gawędy wydały się obu towarzyszom nieznośnemi, więc, gdy Budzisz usadowił się już na głównem siedzeniu jednego z wózków, Rokszycki spróbował usiąść obok woźnicy, odwrócony od konia, i zapewniał, że siedzi bardzo wygodnie. Na drugim wózku umieszczono cały bagaż — i tak ruszono w podróż.
Srodze zadudniała kałamaszka po bruku, aż ciepłe mrowie poszło po krzyżu pana Apolinarego, ale, skoro wyjechała na drogę polną, przyrodzoną, potoczyła się gładko i nadspo-
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/45
Ta strona została przepisana.
— 37 —