wiem naraz trzy budynki: dwór, dom dla pracowników rolnych i szkoła wiejska. W następstwie będzie tu mnóstwo murów i drewnianych zrębów; tymczasem wiechy, wytykające węgły i drogi, składają niby wojsko około przyszłej osady malowanej wyobraźnią na błękitach.
Kazimierz ma ręce uwalane w różowym pyle, snadź przykładał je dopiero co do roboty przy węgle domu, który krwawym zębem wyrżnął się już z ziemi, podczas gdy szwadron mularzy zaledwie do połowy ciał z niej się wynurza, cicho podzwaniając kielniami po cegle, chlapiąc szarem wapnem. Po szczeblowanych pomostach drepcą bose stopy dziewek, jednobarwne z murem, ciężko przylegające pod brzemieniem noszonych cegieł i pełnych szaflików. Mur mlaszcze z ukontentowania, że wyziera na piękny świat Boży.
Krystyna w szarej sukience, w małym słomianym kapeluszu, chce wejść na osychający, najwyżej wzniesiony węgieł, aby zobaczyć, co już z niego widać po okolicy. Kazimierz podaje jej rękę z niezwykle bojaźliwą troskliwością, jakby nie dowierzał, czy noga jej, zgrabna, jak sarny, nie chybi kroku po cegłach. I ona przyjmuje bez urazy ramię jego pewne i kochane. Patrzy — o! widać już dużo! To będzie ściana tego najnowszego... dziecinnego pokoju. A Kazimierz patrzy tylko na Kry-
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/451
Ta strona została przepisana.
— 443 —