— Nie na podbój, ale muszę się porozumiewać z ludem.
— Masz racyę; i mnieby się to przydało.
Tymczasem woźnica przemówił niespodziewanie po polsku:
— Panicz pytasz o ten kościół na górze?
— Właśnie.
— Kościół widny w Wiszunach.
— To do Wiszun już niedaleko?
— Daleko, pan. Prosto jechać nie możno: jedna jeziora, druga jeziora... Zimą to wiorst dziesięć, a latem dwadzieścia.
Podróżni ucieszyli się, że mogą rozmówić się z woźnicą choć łamaną polszczyzną, i zadziwili się zarazem, że chłop ani pary dotąd z ust nie puścił, choć już ujechano kilka wiorst.
— Dyplomata, widać — szepnął pan Apolinary — nawet się nie zdradził, że rozumie po polsku. Nasz Mazur jużby nas był zapoznał z calem życiem swojem i rodziny.
Wjechali w ulicę wioski niewielkiej, ale radującej oczy. Piękne chaty ze sporemi, rzeźbą otoczonemi oknami, z krytymi gankami, tonęły w zieleni sadów. Naprzeciw chaty stał zwykle »świren«[1], także ozdobiony i z przyźbą wspartą na słupach. W kwietni-
- ↑ Śpichrz. — Wyraz polski miejscowy, nie pochodzący z rosyjskiego, ani z litewskiego języka(?).