Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/50

Ta strona została przepisana.
—   42   —

kach przydrożnych sterczały malwy i słoneczniki wśród zarostów niższego ziela, szerzącego po wsi dobrą woń mięty i pachnących groszków. Patrzyły tu i owdzie od progów jasne głowy kobiet i dzieci, wesoło senne. A u obu wylotów ulicy, i tu jeszcze, i tam dalej na rozstaju, wznosiły się błękitne i czerwone, błogosławiące okolicę ramiona krzyżów.
— Jak u nas wszędzie — mówił Kazimierz — tylko lepiej, czyściej, bogaciej... W pięknym kraju mieszka synowicą wuja.
— Tum cię przyłapał, Kaziu. To w tym kraju mieszka tylko Aldona dla ciebie? A Hieronim? a len?
— Wszystko razem, wuju. Nic dziwnego, że w takiej ramie widzi się raczej postać młodą i świeżą... Zresztą spotkaliśmy przed chwilą ładną dziewczynę trochę podobną... Wuj nie zauważył?
— Owszem, alem nie pomyślał o Aldonie.
Rokszycki zagadał sprawę:
— Co do lnu, to mi się zdaje, że tylko włościanie go uprawiają. Proszę spojrzeć: same małe działki przy wsi. A tam dalej, gdzie pola większe, nigdzie lnu nie widać.
— Wiesz co, Kaziu? — przerwał znienacka Budzisz — zdaje mi się, że czujesz powołanie do tego kraju. Ożeń się z Aldoną i siej len w Wiszunach!
— A to paradne! Ona się w wuju kocha,