Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/54

Ta strona została przepisana.
—   46   —

do wysokiej ściany sosnowego boru. Za tą ścianą były zapewne »mateczniki«.
Kościół wiszuński świecił ciągle na górze, w słońcu, i wystawiał teraz wyraźnie cały swój front, złożony z dążących do piramidy wolut i załamań, jakby go ktoś przed wiekami ulepił był trwale z żółtego ciasta dla szerokiej okolicy.
— Cieszę się, że Hieronim mieszka tam wyżej, a nie pośród tych lasów — rzekł pan Apolinary, wstrząsając się od wilgotnego chłodu.
— Ale co za sosny, wuju! jakie znowu bogactwo materyalne i malownicze!
— Sosny masztowe... Dobrzeby wiedzieć do kogo należą. Mój przyjacielu, czy nie wiecie, do kogo należy ten las?
— Nie wiem, pan — odrzekł chłop powożący.
— Ta odpowiedź była mu widocznie właściwym odruchem. Ale po chwili poprawił się:
— Las musi już wiszuński...
— Fiu, fiu!.. A widzisz, Kaziu, podobały ci się sosenki? A panna Aldona jedynaczka.
— Tu mnie już wuj przecenia jako technika w poglądach na małżeństwo — odpowiedział sucho Kazimierz.
— Niema się za co obrażać, Kaziu, że panna ma las, oprócz wdzięków.
Znowu droga zaczęła się wznosić na wzgórza, coraz bardziej złote od ukośnych pro-