Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/56

Ta strona została przepisana.
—   48   —

mógłby wyglądać inaczej. A tu go ułożyła natura.
— Za to król, nawet litewski, miałby lepszą kałamaszkę — odrzekł Budzisz mrukliwie, ale pogodnie, podbity już zupełnie przez piękność kraju.
Poważniał błękit wód, nabierał w cieniu połysków twardych, damascenowanych, albo chwytał w siebie całe połacie gasnącego dnia, srebrne, coraz bledsze. Dalekie pagórki na drugim brzegu, złocone jeszcze po czubach, okazywały w szczerbach swych na rozwidnionym perłowo błękicie, rzeczy bardzo dalekie, dotąd niewidzialne: jakieś wioski, a może zarośla; jakieś błyszczące plamy prostokątne, zapewne mury.
Młodszy podróżny poczuł to pragnienie rozkoszne i bolesne, które budzi się w piersi wobec jasnej ciszy zachodów; to wyrywanie się duszy z kajdan codzienności do lotów wolnych, stepowych, skrzydlatych; ten poryw do szczęścia nienazwanego, nieporównanego z dobrobytem na ziemi; poczuł tęsknotę za szczęśliwą przestrzenią.
Ledwie, że łzy nie błysły mu w oczach. Więc, żeby je ukryć, zmarszczył się i udawał, że filozofuje ściśle. Spojrzał na pana Apolinarego, aliści i ten roztkliwił się, wydłużył policzki i oczy okazywał większe, niezwykłe, wspominające.