— A co, wujaszku? Kraj taki, że się i zmęczenia nie czuje, tylkoby jechać i jechać, aż tam za rzekę, za te pagórki złote. Szkoda, że już gasną.
— Dobrze wam, młodym — rzekł Budzisz i westchnął.
Jakby czyhały tylko na zniknięcie słońca, mgły zaczęły snuć się nad niższymi brzegami rzeki, zrazu lekkie i powłóczyste pasma szarobłękitnej przędzy na zielonej osnowie, potem puszyste młode chmurki, układające się tu pieszczotliwie na nocleg. Rosło jezioro, traciło swe zarysy, rozlewało się mgłą pokrewną na poziomy sąsiednie i samo mieniło powoli swą jasną cerę dzienną w blady uśmiech nocy.
Dojeżdżano do Wiszun. Oba wózki, z podróżnymi i z kuframi, przyśpieszyły biegu po lepszej drodze dworskiej, wpadły w mroki drzew, w zapachy stajen i obór, mignęły przed szeregiem pokaźnych budynków i, zatoczywszy krąg ostatni około pięknego trawnika wśród starych sadzeń parkowych, stanęły przed podjazdem rozległego dworu.
Na tarasie, ciągnącym się wzdłuż części domu, towarzystwo, złożone z jednego mężczyzny i kilku kobiet, jęło pilnie przypatrywać się zajeżdżającym wózkom, a gdy podróżni unieśli kapelusze na powitanie, wszczął się popłoch. Dwie kobiety, jedna wysoka i lekka, druga ciężka i kołysząca się na no-
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/57
Ta strona została przepisana.
— 49 —