Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/58

Ta strona została przepisana.
—   50   —

gach, uciekły do domu, wznosząc do góry zakrwawione ręce...
Tragedya rozwiała się niebawem, gdy goście zbliżyli się do tarasu i ujrzeli kosze, półmiski i miednice, pełne wisien. Odbywało się bowiem przed chwilą drążenie krwawych jagód na konfitury. Dziewczyny służebne sprzątały pośpiesznie rozstawione siatki.
Gdy powstał Hieronim Budzisz, ogarniając na sobie długi szlafrok, dom przy jego postaci wydał się niższym.
— A toż co, kochani? Wszak dzisiaj środa, a nie czwartek.
— Telegrafowaliśmy, ale depesza nie doszła.
Wzajemna radość powitania stłumiła natychmiast proces o depeszę i o brak koni na stacyi.
Goście wchodzili w dom z ciekawością ludzi, docierających do celu, z ulgą zmęczonych podróżnych. Pan Apolinary rósł też w dumę rodową, widząc po pokojach starą prostotę, ale i starą zamożność, portrety, broń, kobierce, chwałę Budziszów, wyobrażoną rozmaitym kunsztem. Rozrzewniła go tymczasem najbardziej rznięta kryształowa flasza, która niebawem stanęła na stole jadalnym. Na niej, oprócz herbu Paparony, jaśniał herb wielopolowy i napis: »Vivat Rex Poloniae M. D. Lit.«. Flasza była pełna przedziwnej, płynącej, jak oliwa, familijnej, powitalnej starki.