kojone w głębiach grube ryby. Jedno znaczniejsze maleństwo odłączy się od stada, zawiśnie w słonecznym pasie nieruchome, mierząc łódź nie gasnącem okiem, aż, najadłszy się trwogi, pierzchnie krętą błyskawicą w głębsze cienie.
— Takie mamy łowić? — szepnął znowu Kazimierz, wskazując z uśmiechem na niewinną stynkę.
— Zależy od naszego szczęścia... od szczęścia gości — odpowiedziała Aldona.
Łódka, zatoczywszy łuk po jeziorze, zbliżała się do półwyspu, ocienionego lasem.
Tu się okazał plan łowiecki rybaków: zagarnęli jak najszerszą przestrzeń jeziora, o ile starczyła lina, pragnąc zapędzić jak najwięcej ryb do zatoki, ograniczonej przez półwysep i przez brzeg parkowy. Od szerokich wód zagrodzili już wylot matnią, rozciągniętą między dwiema łodziami, z których jedna stała przytwierdzona do brzegu parkowego, druga dobiła do półwyspu.
Rybacy, cisi dotychczas, jak przewoźnicy Erebowi, jęli teraz głośno trzaskać drągami wioseł o brzeg łodzi, a łopatami po wodzie, taki sam manewr wykonali rybacy na drug!ej łodzi — i poszła wymiana hałasów, zdwojona przez echo od drzew do drzew. Było to zarazem hasłem, że cisza już nie obowiązuje na łodziach.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/65
Ta strona została przepisana.
— 57 —