Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/69

Ta strona została przepisana.
—   61   —

— Trzeba im ulżyć — rzekła Aldona — wysiądźmy.
Kazimierz zgrabnie skoczył na brzeg, chwycił za powróz z rybakiem i przyciągnął łódź na twardy ląd. Aldona mogła już wysiąść suchą nogą.
Znaleźli się pośród lasu na półwyspie. Czy przyroda zasiała ten las, czy go zasadził niegdyś który z Budziszów, dziedziców Wiszun — już zapomniano we dworze. Ale ponieważ ten wielki bukiet drzew był ograniczony przez wodę, a z lądem stykał się tylko wązkim pasem mokrej łąki; ponieważ nie tknęła pni jego siekiera, a murawy ani kosa, ani graca ogrodowa — była to niby próbka puszczy, rzucona pośród jeziora. Lądując z łodzi, wpadało się bezpośrednio w gęstwinę pierwotną, tuk splątaną i ciemną, że ogarniała wchodzącego atmosfera bajek, a jeżeli był myśliwym, przeczucie, że można się tu spotkać z gniazdem wilczem, z ptakami nieznanych kształtów i wielkości. Według podania gnieździły się tu przed laty białe czaple, których pióro kołpakowe kosztowało dukata. Dzisiaj, gdy już kołpaków nie noszą ludzie, nie zlatywały i białe czaple na ostrów. Ale lada rok mogły powrócić, bo ostrów był przygotowany wybornie na ich przyjęcie: wierzchołkami drzew dosięgał szlaku wysokich kluczów po-