Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/72

Ta strona została przepisana.
—   64   —

I podawał rękę do pomocy, bez wszelkiej uniżoności, jedynie przez uprzejmość i obawę, aby panienka nóg nie zamoczyła.
Aldona wsiadła do łodzi. Kazimierz tymczasem, z widoczną wprawą i zwinnością, pobiegł przez łąkę, skacząc z kępy na kępę, aż wydostał się na brzeg twardy, który ławą żwiru spływał ku jezioru. Nieopodal już stamtąd stała druga łódź na kotwicy.
Spojrzał na Aldonę uśmiechniętą, siedzącą na najwyższym brzegu łodzi, wleczoną przez dobrowolnych niewolników, niby w tryumfie jakimś sielskim. Zbierała w sobie radość krajobrazu, urodzona z jeziora, tchnąca jego słodkim spokojem.
W tej chwili ujrzał od strony dworu obraz innego zgoła stylu. Ze stromych wzgórz parkowych staczała się grupa pana Apolinarego z panią Antoniną. Ona, z białą chustką na głowie, macała ostrożnie nogą spadzistą ścieżkę. On, o krok niżej, w kapeluszu z piórem, z naprężoną łydką, udawał biegłego górala, ale i sam, podwójnym obarczony ciężarem, tracił chwilami pewność kroku.
Gdy się ujrzały obie pary nawzajem, mężczyźni zaczęli wywijać kapeluszami, a panie powiewać chustkami. Aldona wysiadła na brzeg i stanęła obok Kazimierza, dumnie ja koś, radośnie, że się pokazuje obok niego w świetle pięknego dnia, w krasie rumieńców