— To widzę, żona nie jedzie do kościoła — zauważył Hieronim.
— Miejsca będzie dosyć.
Jakoż trzej mężczyźni i jedna pani usadowili się wygodnie w obszernym szarabanie.
Niespełna wiorsta drogi po pagórkach dzieliła dwór od »miasteczka«, czyli wsi kościelnej Wiszun. Jednak do kościoła jeździli paradnym cugiem nie tylko dziedzice, lecz i osoby wyższego względnie towarzystwa ze dworu. Pani Mickiewiczowa naprzykład czyniła zależnem swe nabożeństwo od tego, czy są dla niej konie do kościoła. I dzisiaj świeciła po drodze swą suknią, jak zieloną latarnią, osadzona z panią ekonomową, równie szlachcianką, na wązkiej, ale dworskiej i parokonnej bryczce. Pieszo szedł tylko gmin: parobcy szarzy i rosłe, chichoczące z pod zarzuconych na głowę chustek dziewki.
Na obszernym placu między kościołem i karczmą stały, niby zbite w pomost, liczne kałamaszki, wyprzężone, ze wzniesionemi do góry hołoblami. Cały pułk koników uwiązany był do płotu plebanii.
— Czy to dziś jarmark w Wiszunach? — zapytał pan Apolinary.
— Nie, wuju, zwyczajna niedziela — odpowiedziała Aldona. — Nasz lud woli jeździć, niż chodzić.
— Dobrze takiemu, kto może.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/81
Ta strona została przepisana.
— 73 —