Przez ogródek kwiatowy, pełny astrów i nasturcyi, weszło towarzystwo do plebanii.
Zwyczaj kazał odwiedzać proboszcza przed nabożeństwem lub po sumie. Więc w dni świąteczne o południu bywał tu salon wielce różnobarwny, demokratyczny. Dwa otwarte pokoje, jeden frontowy, drugi od strony sadu, mieściły zawsze po kilka, lub i po kilkanaście osób, dzielących się instynktowo na izbę wyższą i niższą. Od frontu wchodziło zasadniczo ziemiaństwo szlacheckie, od tyłu, z piekarni napływały śmielsze indywidua z pomiędzy drobnych oficyalistów i bogatszych włościan. Drzwi między izbami były otwarte, i nikt nikomu wstępu nie bronił, ani miejsca nie wskazywał, jednak towarzystwo układało się stale w sposób, wyżej opisany.
Przed wejściem do plebanii Hieronim Budzisz zatrzymał na chwilę towarzystwo i rzeki do Apolinarego:
— A nie przestrasz się, kochany, naszego proboszcza. Stary, przyjaciel naszej rodziny, umarł w roku przeszłym. Przysłali na biedę nowego.
— Ach, papo! po co źle uprzedzać panów? Ksiądz Witulanis ma najlepsze chęci.
— Pozwól-że mnie mówić, Aldonko. Ja mówię rzadko. Kwestyi litewskiej z księdzem nie zagabaj, bracie Apolinary. My tu jego
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/82
Ta strona została przepisana.
— 74 —