powoli ułaskawimy. Tymczasem on jeszcze z tych... specyalistów, o których mówiliśmy.
Gdy weszli, zastali proboszcza, księdza Witulanisa, przy herbacie. Już był mszę odprawił, a sumę miał celebrować inny ksiądz, przybyły w gościnę. Powstał na powitanie, dorodny i opasły, młody jeszcze, z pretensyą do rysów rzymskich. Wysłuchał obojętnie nazwisk gości z Królestwa, zaprosił, aby usiedli, i milczał. Z całego obejścia tchnęła niezgrabność człowieka, który ogładą towarzyską i kulturą umysłu nie dorósł do swego stanowiska. Ani śladu w nim nie było namaszczonej słodyczy duszpasterza i spowiednika, ani nawet rubaszności przyjacielskiej. Dla utrzymania pozorów powagi był sztywny, śmiesznie stanowczy, nieznośny.
Odezwał się do Hieronima Budzisza obcesowo, nie odpowiadając na jego pojednawczą uwagę o pięknej pogodzie:
— A mnie wczoraj »dworne« bydło len zadeptało. Szkody rubli pięćdziesiąt.
— Pogodzimy się, księże proboszczu — odpowiedział Hieronim, zażenowany.
— Czy ksiądz proboszcz sieje dużo lnu? — zapytał Rokszycki.
— Jak popadnie.
— Przyjechałem tu specyalnie dla poznania uprawy lnu. Może mi ksiądz pozwoli obejrzeć swoje pola?
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/83
Ta strona została przepisana.
— 75 —