Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/100

Ta strona została przepisana.
—   96   —

wnie do drzwi, zazgrzytał klucz w zamku i wszedł Demel.
— Leć do drukarni, Ola. To osobno, w jedną kolumnę, na 30 tysięcy egzemplarzy, a to do numeru na front. Nie pomieszasz?
Demel oddał dwa drobne rękopisy. Ola obejrzała je uważnie i schowała jeden w stanik, drugi w rękaw. Za chwilę miała już biret na głowie, strzeliła okiem do zwierciadła i wyszła. Demel zaś drzwi zamknął na klucz i rzucił się na kanapę, zwinąwszy sobie pod głowę jakieś okrycie towarzyszki, bez ceremonii. Twarz młodą miał już pooraną zmarszczkami, zwłaszcza nizkie czoło ruchliwe pod rudą, krótką czupryną. Choć oczy zamknął, czoło nie przestało kurczyć się, a cała postać, zanim się uległa, szukała długo wygodnego spokoju w niecierpliwych podskokach. Zaledwie zdawał się zapadać w drzemkę, gdy pukanie do drzwi porwało go jednym susem z kanapy. Sygnał znajomy — wracała Ola. Widocznie drukarnia była w pobliżu.
— Oddałaś?
— Oddałam w samej zecerni.
— A komu?
— Berkowiczowi.
— Lepiej było oddać Piętakowi... Wszystko jedno — i ten towarzysz i tamten. A nie dowiedziałaś się, dlaczego Berkowicz przez trzy dni nie przychodził?