Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/108

Ta strona została przepisana.
—   104   —

ustalił nową cyfrę statystyczną; już Kotulski otworzył na nowo dla kraju upusty swej dobroczynnej wym owy; już Wojciech Banucha schował do skrzyni swą »petersburską« sukmanę; już i pan Apolinary je flaki w hotelu Saskim. Wybór narodu wsiąkł w naród i jest znowu do wybrania.
Budzisz we wspólnem działaniu na obczyźnie zjednoczył się ostatecznie ze swymi przyrodzonymi przyjaciółmi politycznymi. Skoro został między nimi dygnitarzem, pogodził się z losem i uczuł, że jego zakusy frondersko-reformatorskie pochodziły tylko z niedostatecznego wniknięcia w cele — no i w hierarchię stronnictwa. Nie skwitował jednak ze swej odrębności indywidualnej, owszem — narzucał ją teraz całym zgromadzeniom. Najlepszym dowodem ta chwila, w której porwał za sobą salę obrad przy rozprawach o deputacyi. Choć wynikiem deputacyi postanowiono się nie chwalić, Budzisz zyskał świadomość swej siły: wiedział, że, gdy zechce, a natchnienie będzie szczęśliwsze, potrafi dokonać cudów. Dowiódł też, że skromny tytuł »użytecznego«, który mu dawniej przyznawano, polegał na pomyłce. Pan Apolinary nie jest już użyteczny — jest głośny. Ten awans stawiał go odrazu między naczelnikami. Mowy już być nie mogło o tem, aby mu kto wyznaczał robotę podrzędną; stanął w gronie przewódców, generałów obozu, do którego, jak się wyrażał, »sam Bóg go przeznaczył«. Dobrze