publicznej... choćby czasami? Albo czy nie milsze sercu przeświadczenie, że się jednem potężnem słowem w chwili stanowczej przyczyniło do odwrócenia karty dziejów? Gdyby naprzykład deputacya się udała, napisanoby w historyi, że dzięki stanowczości Apolinarego Budzisza, deputata... nawet nie — Budzisza bez tytułu — salwowane zostały prawa narodu. A kiedyś, na grobie moim położonoby napis: człowiekowi wielkiego serca...
»O, dzika żądzo pośmiertnego żalu!« Pan Apolinary pisał historyę, chociaż w trybie warunkowym i tak się nad sobą rozrzewnił, że aż łzy prawdziwe miał w oczach, gdy weszli do jego mieszkania Pawłowski z Gawłowskim.
— Pod stopki się ścielę sąsiada i deputata naszego — rzekł Pawłowski.
— Miło mi odnaleźć w dobrem zdrowiu luminarza naszej okolicy — rzekł Gawłowski.
Budzisz otworzył szeroko ramiona:
— Witajcie! Wracam z Petersburga, gdzie w idziałem odmiany ludzi tak rozliczne...
Ale przerwał. To przemówienie, odruchowo przypomniane, dobre było na sesyę... i nawet już na nic. Pan Apolinary kiwnął po kilkakroć wzniesioną ręką na znak, że dużo, za dużo widział i wiedział. A potem z wysokości opuścił się na fotel, wskazując dwa inne sąsiadom.
— Siadajcie, dobrodzieje kochani. Cóż u was słychać?
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/111
Ta strona została przepisana.
— 107 —