Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/115

Ta strona została przepisana.
—   111   —

gnaniami, co tam w Petersburgu mówił ten, a tamten jak wygląda, a czy biurokracya jeszcze dyszy, a czy »ziemiec« to szczery brat, czy lisem podszyty. Pan Apolinary odpowiadał skąpo, wiedział bowiem, że sąsiedzi uprawiali, nawet w czasach zwyczajnych, plotkę polityczną i inną, a w okresie rewolucyjnym przybrali rozmiary olbrzymiego gramofonu o dwóch trąbach. Jeszcze przed piątem, ostatecznem pożegnaniem, chciał się Pawłowski upewnić o tenorze wiadomości głównej:
— A więc — tak, jak potrzeba, i tam, gdzie potrzeba. Nieprawdaż?
— Tak, tak. Możecie mnie cytować.

∗             ∗

Po wyjściu wieśniaków Budzisz zaledwie przełknął śniadanie, już znowu dążył do innej pracy: dziennikarskiej.
Ponieważ do założenia samoistnej gazety zniechęcił się, a pana Sartora dotychczas nie przeniknął, niedawno sypnął pokaźne subsidium redakcyi już istniejącego dziennika »swoich ludzi« i zyskał tytuł założyciela. Kapitał, uruchomiony na cele publiczne, otrzymywał tym sposobem dalsze zastosowanie, a tytuł założyciela zdobyty został mniejszym zachodem. Sartor, który liczył jeszcze na udział Budzisza w wielkiem przedsiębiorstwie »Platformy«, gdy się o tem dowiedział, na-