Jednak, że najwięksi nawet ludzie, którym najlepiej jest z myślą własną, jako z niezaprzeczoną rówienniczką, mają choć jednego powiernika, więc i pan Apolinary zwierzał się czasem żonie swej Tekli.
Nie były to już jednak dawne rozmowy wiejskie, gospodarczo-wychowawcze, kominkowo-rodzinne. Małżeństwo przeniosło się na wyższe piętro umysłowe. O rozwinięciu się i wzniesieniu pana, powtarzać już nie warto: czyny jego przemawiają. Ale i pani Tekla, przeniósłszy się do miasta, pozbywszy się kluczy i apteczki, umieściwszy syna w nowej szkole, nabrała różnych aspiracyi, polorów, wyrażeń, których nie znała dawniej. Nic też dziwnego, że towarzystwo męża ciągnęło nawet żonę poniewolnie na wyżyny ducha. Pani Budziszowa była już na paru wiecach i skłaniała się nawet do walki za prawo wyborcze kobiet.
— A gdy zasiądziemy na zdobytych przez siebie ławach sejmowych, wtedy się okaże! — mówił działacz wpatrując się Jowiszowym wzrokiem w nadciągającą przyszłość.
Pani Tekla nie robiła już nawet robótek ręcznych przy rozmowie, miała palce — o zgrozo — splamione atramentem i obecnie trzymała jakąś gazetę. Pomyślawszy przez chwilę, co się okaże na ławach sejmowych, odezwała się do rzeczy, jednak nie jak echo posłuszne:
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/129
Ta strona została przepisana.
— 125 —