Antoni Kostka już wysiadł i witał się z Budziszem.
— No, no — rzekł pan Apolinary, wskazując na mizerny wehikuł — myślałby kto, że hrabia Kostka zbankrutował.
— W tych czasach wolę na co innego wydawać, niż na dryndy — odpowiedział Kostka z nadto skromną miną.
— Słusznie, słusznie. A pieniądze użyte pro publico przyniosą procenty w uznaniu spółczesnych i potomnych.
Budzisz mówił jak Minerwa przedzierzgnięta w Mentora, ale zarazem serdecznie i po koleżeńsku, gdyż zawarł w ostatnich czasach z Kostką ścisłą komitywę po różnych wiecach, sessyach i wagonach.
— A pan skąd i dokąd, panie Apolinary?
— Skąd? Miałem do czynienia z naszym związkiem robotniczym. A wracam do hotelu.
— Sam pan był u uich?
— A jakże.
Kostka otworzył szeroko oczy, co czynił zwykle, gdy się dowiadywał, że ktoś coś sam w ykonał. Potem uśmiechnął się przymilnie i rzekł, ściskając dłoń Budzisza:
— Dziękuję.
Teraz pan Apolinary trochę się zadziwił. I trwało przez chwilę nieporozumienie wyrażone przez
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/133
Ta strona została przepisana.
— 129 —